sobota, 30 maja 2015

Kapłan #1

Zapamiętać. Zniknij na dwa miesiące bez słowa, a komentarze się pojawią. Żartuję. Prawda jest taka, że mój Fredzio (laptop) padł na amen. Nie mogłam przez to pisać, pracować, robić zupełnie nic. Najgorszy był jednak fakt, że wszystkie opowiadania były właśnie na nim. Staram się właśnie odzyskiwać je z zeszytów i wydruków, ale ten proces trwa, a to co pisałam tylko na komputerze najprawdopodobniej przepadło. Dlatego też nie było rozdziału po świętach (chodziło mi o wielkanocne). Musiałam także wyjść z względnego szoku.
W końcu jednak dorobiłam się nowego laptopa o wdzięcznym imieniu Nero. Przepraszam za moją nieobecność, ale na 9 rozdział fleszy przyjdzie wam jeszcze trochę poczekać. Musze go napisać od nowa. W ramach choć delikatnej rekompensaty przedstawiam wam pierwszy rozdział krótkiego opowiadania, które zaczęłam obmyślać jakiś czas temu. Zapraszam do czytania i komentowania. Dziękuję bardzo wszystkim za komentarze, cieszę się bardzo, że komuś podoba się to co piszę.

**

                Historia ta zdarzyła się bardzo dawno temu. W czasach, gdy dziś zapomniani bogowie, chodzili po ziemi w pełni swych sił, władając potężnymi mocami.
                Ludzie nie znali jeszcze technologii, ani elektryczności. Jednak pożądanie nie było im rzeczą obcą. Pragnęli władzy i pieniędzy, nowych terenów i bogactw naturalnych. Chcieli przewyższyć bogów, stać się legendami. A osiągali to przemocą, walką i strachem.
                Były to czasy pełne wojen i krwawych rzezi. Niespokojne dni pełne bólu, smutku i płaczu.
*
                Kraj Ognia był pięknym miejscem pełnym lasów, urodzajnych gleb, czystych wód i cennych kruszców. Król władający tymi ziemiami pozostał neutralny wśród wojen, mając na uwadze tylko dobro swoich poddanych. Sam nie brał udziału w podbojach.
                Jednak i na ten kraj ostrzyli zęby agresorzy. Każdy chciał posiąść ziemie pełne dobrodziejstw, korzystając z ugodowej polityki władcy. Lecz gdy pakty i traktaty zostały odrzucone przez króla, rozpoczęła się wojna. Kraj Ognia przeciwko połączonym siłom kraju Wiatru i Ziemi.
                Władca skutecznie bronił swoich ziem. Skupiając się na taktyce, a nie na brutalnej sile łatwo zwyciężał graniczne potyczki. Zaczęły wśród agresorów chodzić posłuchy, że ma on nad sobą jakieś boskie wstawiennictwo. Nikt jednak z początku nie wierzył w te plotki. W krajach Wiatru i Ziemi nikt nie wyobrażał sobie jak można pertraktować z kapryśnymi bożkami.
                Walki toczyły się przez prawie dwa lata. W końcu nawet znakomita obrona graniczna musiała paść. Wrogie wojska wdarły się przemocą w głąb kraju rabując wioski i pustosząc miasta. Porywając dzieci i kobiety w sobie tylko znanych celach.
                Nie dało się jednak od tak podbić walecznych ludów kraju Ognia. Choć wcześniej nie używana, siła militarna stała na wysokim poziomie. W końcu stało się jasne, że wrogowie nie zdobędą pełnej władzy a ich wojska dzielą tylko chwilę od całkowitego rozbicia.
                Ostatnim zrywem tej okrutnej wojny był atak serce kraju Ognia. Tysiące wrogich żołnierzy ruszyło na stolicę.
                Lecz o to stała się rzecz niezwykła. Książę kraju Ognia, pierwszy następca tronu osobiście poprowadził lud do walki. Było ich paręnaście razy mniej od wrogich oddziałów, lecz mimo to odnieśli druzgocące zwycięstwo, zmuszając agresorów do odwrotu za stare granice.
                Według relacji świadków wojownicy kraju Ognia odpierali ataki z łatwością, poruszali się szybko, zwinnie i bez strachu. Zaś ich miecze jarzyły się czerwoną poświatą. Podobno nad wojskiem unosiły się kłęby dymu w postaci dziewięciu smug, czy raczej dziewięciu ogonów. Znak wstawiennictwa u bóstwa opiekuńczego kraju Ognia, Kyuubiego.
                Tej pamiętnej nocy zwyciężyli, wygrywając pokój. Jednak wszystko ma swoją cenę, tym bardziej boska pomoc. Rodzinie królewskiej przyszło zapłacić straszną cenę.
                Pod osłoną bitewnej pożogi, mały oddział wdarł się do pałacu. Porwano drugiego dziedzica królewskiego tronu.
                Poddani mimo szczęścia z wygranej, opłakiwali swojego młodego księcia. Mimo wielu tygodni poszukiwań,  nikt nie wierzył, że udało mu się przeżyć.

*
                Ciemną drogą jechały cztery wozy. Popędzanym koniom, po wielogodzinnym wysiłku wystąpiła piana na bokach. Według szacunku, za niedługo powinni znajdować się przy granicy kraju Ognia, a gdy już ją przekroczą będą bezpieczni. Może i wygrali wojnę, ale dalej mogli zyskać na tych transportach.
                W niczym nie osłoniętych wagonach jechali ściśnięci jeńcy. Nikt nie wiedział jakie zamiary mieli wobec nich wrogowie. Jednak złe intencje były bardziej niż oczywiste w transporcie kobiet i dzieci.
                Strach był prawie, że namacalny. Nikt nie miał siły i odwagi by uciekać. Nawet najmłodsi wiedzieli, do czego służą zakrwawione miecze strażników. Jechali tak we względnej ciszy, szepcząc modlitwy do wszystkich znanych sobie bogów.
                Kiedy wjechali po stromym zboczu w stronę łańcucha górskiego, wśród strażników konwoju nastąpiło poruszenie. Ośmieleni ostatnią przeszkodą na drodze do swojej ojczyzny, postanowili oświetlić drogę
                Żołnierze przesunęli się na początek kolumny by odebrać zapalone pochodnie. Idealna okazja do ucieczki.
                Mały, ośmioletni chłopiec, podniósł głowę wcześniej wspartą na kolanach. Szybko zlustrował otoczenie, oceniając sytuację. W jego oczach błyszczała mądrość, ponad wiek. Zerwał się z miejsca i odbijając  od krawędzi powozu skoczył w czerń pobocza.
                Jeden żołnierz widząc ten śmiały gest, chciał podnieść alarm. Jednak drugi powstrzymał go machnięciem reki. Dzieciak nie miał szans na przeżycie. A im różnicy nie robiło czy mieli jednego więcej, czy mniej.

*
                Górskie pobocze było strome, upstrzone krzakami i ostrymi kamieniami. Zaraz po udanym skoku, chłopiec stracił równowagę. Pęd powozu i odrętwienie zrobiły swoje. Nogi odmówiły posłuszeństwa a maluch runął w dół zbocza.
                Jego kilkunastometrowy upadek zatrzymało drzewo. Wpadł na nie plecami tracąc oddech. Jego ręce, którymi do tej pory osłaniał głowę, odleciały bezwładnie na boki. Chwilę potem stracił przytomność.
                Gdy się obudził, pierwsze co zobaczył to blask księżyca prześwitującego między drzewami. Bardzo powoli wstał ignorując ból całego ciała. Gdy stanął w pionie prawie od razu musiał oprzeć się lewą ręką o drzewo, ponieważ przed oczami pojawiły mu się czarne plamy. Jęknął cicho.
                Chłopiec miał czarne oczy i tego samego koloru włosy, teraz pełne igliwia. Bladą twarz otarł z krwi , która sączyła się z rozciętego łuku brwiowego i ziemi, czarnym rękawem kimona. Jego ubranie choć wykonane z najdroższych materiałów, teraz było brudne i naddarte.
                Delikatnie dokonał oględzin swojego ciała. Po upadku dorobił się w większości tylko zadrapań, małych rozcięć i siniaków.  W najgorszym stanie znajdowała się prawa ręka. Długie rozcięcie po wewnętrznej stronie krwawiło obficie.
                Mimo młodego wieku, uciekiniera kierował silnie rozwinięty instynkt. Wiedział, że musi uciekać. Stojąc w miejscu był łatwym celem dla ewentualnej pogoni i dzikich zwierząt.
                Przyciskając strzęp materiału do rany, zaciskając zęby z bólu, ruszył między drzewami w poszukiwaniu ścieżki.
                Szedł szybkim krokiem, co jakiś czas podbiegając. Czas dłużył się niemiłosiernie. Każde drzewo i kamień wyglądały identycznie. Choć niczego do tej pory nie spotkał, każdy najmniejszy szelest mógł zwiastować wielkie niebezpieczeństwo. Krople krwi sączące się na ściółkę, były niczym wabik na czające się w mroku górskie upiory, bezlitosne stworzenia, które porywały zagubionych wędrowców.
                Starał się nie tracić tempa, lecz obdarte bose stopy powoli odmawiały posłuszeństwa. Nie ważne jak dojrzałym, chłopiec cały czas był tylko dzieckiem.  Każdy kolejny krok sprawiał ból.
                W końcu dotarł na ścieżkę. Lecz i tu nie skończyły się niepowodzenia. Trafił stopą w dziurę i z jękiem upadł na leśny trakt. Na wpół zasklepiona rana otworzyła się na nowo, brocząc ziemię strużką krwi. Chłopiec zamrugał gwałtownie czując jak do oczu napływają mu łzy.
                Warknięcie nie było donośne, lecz gardłowy dźwięk był doskonale słyszalny w cichą noc. Czując paraliżujący strach, uciekinier podniósł głowę.
                Potwór wyglądał jak wielkim wilk. Powleczony czarną pięścią, z pod której bielały w niektórych miejscach kości.  Zmrużone ślepia jaśniały zielonym blaskiem. Z odsłoniętych kłów kapała gęsta ślina.
                W odruchu nagłej paniki ignorując zdrowy rozsądek, chłopiec chciał zerwać się do ucieczki. Jednak paraliżujący ból w kostce zniweczył te plany. Maluch upadł do tyłu. Wilk zawarczał gotując się do skoku. A dzieciak mógł tylko przyglądać się jak zbliża się śmierć. Kiedyś brat opowiadał mu o tego typu stworzeniach. One nigdy nie były same, więc gdzieś w krzakach musiało czaić się całe stado.
                Czuł jak strach ściska mu wnętrzności. W mniej niż sekundę potwór odbił się od ziemi rzucając na bezbronną ofiarę.
                Dzieciak wykonał ostatni gest rozpaczliwej obrony, chcąc zasłonić się rękami. Krew z rany rozchlapała się dookoła. Potwór nagle zaskowyczał boleśnie tracąc kierunek. Cielsko upadło na ziemię stając w czarnych płomieniach.
                Przez krótką chwilę nic się nie działo. Chłopiec dyszał ciężko patrząc na dogorywające truchło. Miał jednak rację myśląc, że potwór nie jest sam. Groźne pomruki powoli zaczęły nasilać się ze wszystkich stron.
                Jednak nawet najgorsza historia może mieć dobre zakończenie. Ogień pojawił się znikąd. Ogarnął wszystkie krzaki otaczając ścieżkę okręgiem, wizg palonych poczwar przeszył noc. Lecz liście wydawały się nienaruszone.
                Z nienaturalnie czerwonego ognia wyszedł mężczyzna dzierżący katanę. Wydawało się, że płomienie omijają jego ciało. Kimono w które był ubrany pozostawało nietknięte. Chłopiec wytężył wzrok, ponieważ wydawało mu się że widzi za nim jakąś inną postać.
                Zarys układał się w lisa z obnażonymi kłami w wielkiej paszczy. Zaś jego ogony były dziewięcioma ognistymi biczami, które wypalały całe zło z okolicy. To była ostatnia rzecz  jaką zobaczył maluch, nim zemdlał otoczony ognistą pożogą.

*
                Kiedy odzyskał przytomność po raz kolejny zobaczył srebrny księżyc. Niczym nie osłonięty widniał na granatowym niebie. Ból zniknął, zaś cały świat kołysał się w rytm kroków.
- Obudziłeś się kociaku? Powierzchownie zasklepiłem twoje rany, jesteś już bezpieczny. – Chłopiec spojrzał na mężczyznę, który je niósł. Miał bujną szara czuprynę i ciemną maskę zasłaniającą usta i nos. Zmarszczki w kącikach oczu zdradzały że się delikatnie uśmiechał. Jego prawe oko było czarne, zaś lewe jaśniało czerwienią.
                Podniósł do oczu prawą rękę, czuł w niej tylko delikatne mrowienie, zaś rana była otoczona czerwoną poświatą. Nie krwawiła, ani nie bolała.
                Ich podróż nie trwała długo. Po chwili drzewa zaczęły się rozszerzać, zaś ścieżka zamieniła się w schody. Minęli bramę Tori i weszli na rozłożystą polanę. W jej centralnej części, dumnie stała okazała drewniana świątynia. Kiedy tylko weszli na polanę to ożyła w powitaniu. Wszędzie zajaśniały małe kaganki, zaś powieszone w głębi werandy poły pomarańczowego materiału zafalowały delikatnie pod pieszczotą nocnej bryzy. Na wyhaftowanych symbolach kraju ognia poczęły tańczyć czerwone płomienie. Śpiące na trawie łanie podniosły głowy. Ptaki śpiące na dachu zaćwierkały cicho. W tle szumiał strumyk.
                Mężczyzna postawił chłopca na ziemi, przytrzymując go by nie obciążał chorej nogi. Brunet poczuł pod stopami rosę, która dawała ulgę obdartym kończynom. Rozejrzał się dookoła, czując jak jaśnieją mu oczy. To miejsce było magiczne.
- Witaj w świątyni boga Kyuubiego. Bóstwa opiekuńczego kraju Ognia. – Obaj zaczęli iść w stronę świątyni. – Nazywam się Kakashi. Jestem najwyższym i obecnie jedynym kapłanem tego przybytku. Mimo mi cię poznać Sasuke.
- Skąd wiesz jak mam na imię? – Chłopiec spojrzał czujnie na kapłana.
- Wiem o tobie wiele rzeczy, zaś ty nie znalazłeś się tutaj przypadkowo. Nad wszystkim czuwał mój pan. – Kakashi uśmiechnął się. – A teraz choć, zajmiemy się twoimi ranami.

*

                Najpierw poszli się obmyć w strumieniu, który swoim wartkim prądem tworzył za świątynią małą zatokę. Mimo nocy woda w niej był ciepła. Też i w tym miejscu na kamieniach stały jaśniejące czerwoną łuną kaganki.
                Teraz siedzieli na ganku. Sasuke rozglądał się ciekawie dookoła, kiedy Kakashi bandażował jego rany. Obok nich stała taca z dwoma kubkami wypełnionymi źródlaną wodą.
                Chłopiec dostał nowe kimono, białe z wyhaftowanymi na brzegach płomieniami. Powoli zmieniając się z mumie, opowiadał kapłanowi jak znalazł się w górach.
- Ostatnie co pamiętam to jak obudziłem się w wozie. Jakiś żołnierz kazał mi wypić zawartość takiej małej fiolki.  – Pokazał w powietrzu parę centymetrów. – Nie mam pojęcia co z niej wypiłem, to był fioletowy płyn. Inni też to pili. Był gorzki i poczułem się po nim bardzo słabo.
- A jakieś wcześniejsze zdarzenia? – Kakashi domyślał się, że żołnierze podawali swoim jeńcom jakiś płyn zaburzający percepcję.
- Parę zamazanych twarzy. – Sasuke machał obandażowanymi nogami. Ganek był na tyle wysoki, że jako ośmiolatek nie dotykał ziemi. Z polany prowadziły do niego schodki. Chłopak nie wyglądał jakby przejmował się utratą wspomnień. – Nie wiem kim jestem. Skąd pochodzę. W jaki sposób znalazłem się w wozie. Pamiętam tylko imię.
                Kakashi zamknął drewnianą skrzynkę z maściami. Doskonale wiedział kim był ten chłopiec. Nawet bez patrzenia na czerwono-biały wachlarz na plecach jego starego kimona. Milczał jednak.
- Czemu wyskoczyłeś z wozu?
- Nagle moje otępienie zniknęło. Poczułem jak coś wdziera się do mojej głowy zabierając z niej wszystko wraz z otępieniem. Potem usłyszałem głos, który kazał mi jak najszybciej uciekać, oraz dał sygnał kiedy powinienem to zrobić. – Z czarnych oczu biła mądrość i opanowanie. Mało jakie dziecko reagowało by tak w podobnej sytuacji. Uśmiech Kakashiego widać było nawet pod maską. Poczochrał czarne włosy chłopca. Teraz obaj patrzyli na uśpioną polanę.
- Jak wyczarowałeś te płomienie? – Sasuke spojrzał ponownie na kapłana.
- To nie ja je stworzyłem.
- Więc to był ten wielki lis? – Kakashi uśmiechnął się jeszcze szerzej. Wszystko układało się tak jak powinno.
- Gratulację. Mogłeś ujrzeć prawdziwą postać pana tej świątyni. To wyjaśnia dlaczego zemdlałeś.
- To był bóg Kyuubi? – Brunet otworzył szerzej oczy.
- Tak. Jesteś jednym z niewielu, którzy mogą się tym pochwalić. To wielki dar.
- Czy ja też mogę nauczyć się czarować?
- To nie są czary. – Kakashi zaśmiał się delikatnie. – Ja mogę nauczyć cię walczyć wręcz oraz mieczem. Cała reszta jest w rękach bogów. Choć nie przeczę, że kapłan ma pewne przywileje.
                Machnięciem ręki zgasił część kaganków by po chwili ponownie je rozpalić. Chłopak mruknął z zachwytu.
- Czy to znaczy, że mogę tutaj zostać? – Zapytał niepewnie Sasuke.
- Bóg Kyuubi nie odmawia pomocy zbłąkanym duszyczkom. Od dziś ta świątynia stanie się twoim domem. W końcu i tak nie pamiętasz dokąd wrócić prawda?
                Oboje wstali wygładzając ubrania. Kapłan był odziany w proste czarne kimono z wizerunkiem płomieni na brzegach. Podszedł do jednej z wiszących flag i pieszczotliwie przejechał ręką po płomykach. Te liznęły przyjaźnie jego skórę.
- Ten ogień nie parzy? – Spytał chłopiec przyglądając się płonącym znakom na materiale.
- To płomienie lisa o dziewięciu ogonach. Nie jest to zwykły ogień, zaś parzy tylko wrogów. Jeśli chcesz możesz go dotknąć. Kyuubi zaakceptował cię jako mieszkańca świątyni już jakiś czas temu. Wiedział że się tu zjawisz. To on wysłał ci mnie na ratunek przed górskimi duchami.
                Sasuke nieśmiało wyciągnął rękę. Ledwo musnął palcami ogień, gdy niespodziewanie niebo rozbłysło światłem. Wszystkie kaganki na polanie zgasły, zerwał się ostry wiatr. Chłopiec odwrócił się by spojrzeć w górę. Czerwono-pomarańczowa eksplozja rozniosła się po sklepieniu. Rozproszona energia powoli zaczęła skupiać się, tworząc ognisty wir. Kakashi położył chłopakowi dłoń na ramieniu, patrząc jak barwny spektakl dobiega końca. Płomienie rozeszły się dziewięcioma falami w różne strony świata.
- Co.. się stało? – Sasuke poczuł pulsujący ból w skroniach. Zamknął oczy zatoczył się i rozlewając wodę z kubków.
- Miałeś okazję zobaczyć narodziny boga. – Kapłan podtrzymał chłopca by ten się nie przewrócił. – Tym bardziej, że to twój dotyk je zainicjował. Od dziś losy twoje i dziedzica tronu Kyuubiego są połączone. Mój pan nie mylił się co do ciebie. Otwórz oczy.
                Brunet posłusznie je otworzył. Przez krótką chwilę w kałuży wody zobaczyli jak dotąd czarne tęczówki, zalśniły krwistą czerwienią. Ból minął, Sasuke już uspokojony wpatrywał się w kałużę. Kolor jego oczu powrócił do normalności. Wyprostował się by spojrzeć na kapłana, mając dziwne wrażenie, że już to widział. Nie pomylił się. Lewe oko kapłana było czerwone.
- Kakashi.. moje pojawienie się tutaj nie było przypadkowe prawda? Wszystko było zaplanowane. To wyjaśnia skąd znałeś moje imię.
- Masz rację Sasuke. – Kapłan spojrzał na chłopca.  Ten patrzył na niego mądrym, spokojnym wzrokiem. Nie możliwym u dziecka w jego wieku. Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Dzieciak otrzymał już boski dar. Błogosławieństwo Kyuubiego. – Jest powód. A ty jesteś przeznaczony tej świątyni. Jednak wyjaśnienia otrzymasz w swoim czasie. A teraz chodź. Trzeba pokłonić się bogom.

**

I tyle. Mam nadzieję, że się spodobało. Według szacunku historię powinnam zamknąć w 4-5 rozdziałach. Postaram się coś wrzucić jeszcze niedługo, ale nie wiem na ile zrealizuję plany, ponieważ korzystając że mam na czym pisać postanowiłam wystartować w konkursie do antologii yaoi. Nawet jeśli mi się nie uda to będziecie mieli co czytać, ponieważ planuję machnąć z 20 stron xd. I jeszcze raz przepraszam, że tyle mnie nie było.